Meet Beauty II 23 kwietnia 2016

     Niestety wyczekiwany weekend się już skończył i przyszła pora powrotu do codzienności.  Odkąd dostałam maila z zaproszeniem na Meet beauty II nie mogłam doczekać się wyjazdu do Warszawy.  W piątek wieczorem z dwiema torbami ledwo doturlałam się na dworzec. W sobotę wstałam o 6 by się u malować,  uczesać i ubrać, ale jak to ja w ostatniej chwili ubrudziłam sukienkę klejem do rzęs i na biegu się przebierałam. Wyprawa przez Warszawę najłatwiejsza nie była  i błądząc przeszłam kilka kilometrów zanim dotarłem na stadion narodowy. Konferencja rozpoczęła się o czasie, przedstawiono nam firmy oraz zaproszono na warsztaty tematyczne.


PILOMAX:
Obraz moich włosów i skóry głowy w znacznym przybliżeniu tylko utwierdził mnie w mojej pielęgnacji. Mimo tendencji do przetłuszczania i znacznego wypadania włosów dostrzec było można bardzo dużo nowych. Sesja się zbliża, mój organizm zaczyna się stresować i niestety odbija się to na mojej głowie. Po dokładnym badaniu, Pani zaproponowała mi szampon oraz odżywkę. Wiele osób zachwalało te produkt, jestem bardzo ciekawa jak sprawdzą się u mnie.


Indigo Nails:
     Był to mój pierwszy wykład podczas którego zaprezentowano Nam zabieg z masłem shea wzmacniający naturalne paznokcie. Mimo iż sama używam hybrydy praktycznie cały czas, to zabieg ten wykonam mojej mamie i siostrze. Jestem bardzo ciekawa efektów.  Dodatkowo dowiedziałyśmy się jakie są najczęstsze błędy podczas robienia manicure hybrydowego,  oraz dostałyśmy zaproszenia na profesjonalne szkolenie, którego już nie mogę się doczekać.  Od firmy Indigo dostałyśmy również śliczne złote torby wypełnione produktami. Mnie zachwyciła kremy do rąk o cudownych zamachach, które utrzymują się na ciele kilka godzin.
Nowości kolorystyczne:

Bielenda:
Na stanowisku firmy Bielenda mogliśmy zobaczyć bardzo dużo produktów firmy. Dotknąć, powachać, przeczytać składy oraz porozmawiać z Paniami które służyły radą. 


Palmers:
Oj długo musiałyby stać w kolejce do tego stanowiska. Ale było warto ponieważ dowiedziałyśmy się o nowościach firmy oraz o stałych liniach. Przetestować dostępne produkty, oraz wybrać ten, który spodobał nam się najbardziej. Ja wybrałam oliwkowy krem do rąk, który zachwycił mnie swoim delikatnym świeżym zapachem. Jest to bardzo treściwy produkt, więc powinien idealnie spisać i na moich przesuszonych dłoniach.  


Lirene: 
Do warsztatów tej firmy podeszłym dość sceptycznie, lecz byłam baaardzo pozytywnie zaskoczona. Poznaliśmy nowości firmy, a w nich cudowny podkład, który skradł moje serce i już po dwóch użyciach wiem, że będzie to mój podkład w te wakacje. Ania Orłowska wykonała na naszych oczach delikatny make up podkreślający urodę modelki. Już wtedy zachwycił mnie najnowszy podkład. 



Glove:
O rękawicach tej firmy słyszałam nie raz, lecz zawsze było mi nie po drodze.  Byłam tak ciekawa produktu, że jak tylko wróciłam z konferencji i zmywarka makijaż użyłam jej do życia makijażu oczu i byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Nabrałam większej ochoty na dużą wersję do demakijażu całej twarzy.

Schwarzkopf:
Jest to kolejne stanowisko, do którego była bardzo długa kolejka. Niestety między warsztatami miałyśmy na tyle mało czasu, że zrezygnowałyśmy z badania skóry głowy.  W ślicznych gablotkach do okoła stanowiska prezentowały się produkty firmy i wyglądały bardzo ciekawie, niczym eksponaty w galerii sztuki.

Przerwa  minęła mi bardzo szybko.  Przy małym stoliku zjedliśmy pyszny lunch. Zachwyciła mnie zupa krem z białych warzyw, była cudownie doprawione,  a z dodatkiem grzane była idealna, aż mi swinka cieknie na samą myśl.  Dodatkowo zjadłam również pełnoziarnistą bułkę z mozzarella i pomidorami.  Na koniec był deser, ale ze warzywzgledu na dietę skupiam się jedynie na malutki kawałeczek jablecznika który jest moim ulubionym ciastem.



Mam nadzieję, że spotkamy się wspólnie za rok. Jestem bardzo zadowolona z możliwości wzięcia udziału po raz kolejny w konferencji MeetBeauty. Organizatory spisali się bezbłędnie. Bardzo dziękuję również sponsorom, zabieram się do testów i z czasem podzielę się z Wami moją opinią.

Zapowiedź

Już w piątek na blogu, chwila słodyczy.

Naturalne owocowe galaretki z bitą śmietaną

     Coraz częściej inspiruje się przepisami z diety paleo. Z początkiem roku odstawiłam cukier,  o było dla mnie bardzo trudne, ponieważ nie wyobrażałem sobie porannej kawy bez łyżeczki cukru. Z czasem wyeliminowała również większość węglowodanów, ograniczając się do tych w warzywach. Bilans energetyczny uzupełniłam o zdrowe tłuszcze które dały mi dużo energii.  Ale jak każdy miewam czasem dni, kiedy po głowie krąży mi jakąś słodka myśl. Moim pierwszym deserem, którym pewnie niedługo Wam przedstawię jest brownie z batata, które o dziwo polubiłam całą moją rodzina. Pojawiła się równieże jego wersja z pieczonym boczkiem, ale o tym za jakiś czas.

     Jest to bardzo prosty i szybki przepis. Wystarczy tłusta śmietana,  żelatyna i wybrane owoce które akurat mamy w domu. Jeśli chcemy dodać słodyczy wystarczy bardzo drobno pokroić daktyle i namoczyć je w wodzie w której następnie rozpuścimy żelatynę. By dodać chrupkości, na śmietanie możemy ułożyć poruszone nerkowce. 


               Potrzebujemy:
                • owoce leśne  
                • borówki
                • śmietana 36%
                • żelatyna 
                • daktyle
                • nerkowce
     W 300ml gorącej wody rozpuściłam 3 łyżeczki żelatyny, a następnie dodałam około  150 gram mrożonych owoców leśnych, 100gram borówek amerykańskich i 5 bardzo drobno pokrojony dużych daktyli, którymi zastąpiłam zwykly cukier. Owoce pod wpływem ciepła puściły sok, który nadał  smak galaretce.   

     Na zastygniętej galaretce ułożyłam czubatą łyżkę ubytek śmietany i według uznania posypałam borówki, lub nerkowcami.  

    Deser okazał się bardzo przyjemną niespodzianką na uczelni i od razu znalazł kilku chętnych. Zniknął w ciągu kilku chwil, pozostawiając jedynie puste słoiczeki i uśmiechy na twarzach.


Golden Rose Velveet Matte nr 2

     O pomadka Velvet Matte słyszałam i czytałam wiele razy. Zawojowały blogsferę i w bardzo krótkim czasie stały się must have wielu z Was. Ja przez długi czas ograniczałam się do delatnych beżowych nudziaków, lub ledwie bawiących balsamów. Czasem chcąc zaszaleć sięgałam po krwistą czerwień, lub soczystą malinę z nutą fuksji. Z czasem nabrałam ochoty by znaleźć coś pomiędzy swoimi ulubieńcami. Zależało mi na mocnym kryciu, bez drobinek i brokatu, oraz na przygaszonych stonowanych kolorach, które będą pasowały na każde mniejsze lub większe wyjście.  


Pomadki zamknięte są w standardowe czerwone, matowe opakowania z grubego plastiku. Zamknięcie na 'zatrzask' daje nam możliwość wrzucenia pomadki do torebki, bez obaw o kolorowe wnętrze. Złote logo bardzo ładnie kontrastuje z matowym plastikiem, dając czysty schludny efekt.


      Wybrałam kolor 2, który widziałam u kilku moich koleżanek. Jest to bardzo uniwersalny, przygaszonych róż. Będzie pasował blondynkom o bardzo jasnej karnacji, jak i ciemniejszy brunetkom.  Przeglądając probnik spodobała mi się większość kolorów i znając siebie systematycznie będę powiększała swoją kolekcję.
     Pomadkę można bardzo szybko i dokładnie nałożyć na usta. Jej kremowa konsystencja sprawia, że senackie nią po ustach nakładamy dobrze kryjacą równą warstwę. Precyzyjnie święta końcówka pozwala nam dokładnie wytypować kontur warg.
 

     Mimo dużych ust często mam problem z  równym konkursem ust. Do tej pory nawet nie próbowałam malować ust bez pędzelka i patyczka kosmetycznego do licznych poprawek. Z tą  pomadka jest znacznie łatwiej i szybciej.


    Kolejnymi bardzo dużym plusem jest cena, pomadki kosztują 10,90zł i są dostępne w większości galerii handlowych. Jak już mowa o plusach, to warto również zwrócić uwagę na dość duży wybór kolorów,  bo jest ich aż 20. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Ja jestem bardzo zadowolona i zamierzam kupić w najbliższym czasie jeszcze kilka kolorów z tej serii. W najbliższym czasie przedstawię Wam jeszcze jedną pomadkę firmy Golden Rose.

Maddzik

Jak zrobić softbox w 15 minut za 15zł

     Wszyscy, którzy zajmują się fotografią wiedzą jak cenne jest światło. Jeśli nie mamy profesjonalnego oświetlenia to staramy się wykorzystywać każdy promień słońca. Kilka lat temu dostałam parasolkę, lecz sama nie wiem czemu wylądowała w szafie. Po małych fotograficznych warsztatach zachciało mi się softboxa, który doświetli i rozprosz światło. Pooglądałam na allegro różne modele, spojrzałam na stan konta i pomyślałam sobie, że tak łatwo to nie będzie. 
     Pomyślałam sobie, że zrobienie takiego softboxa nie powinno być bardzo trudne. Wystarczy pudełko, źródło światła i coś co je rozproszy. Wpisałam w YT jak zrobić softbox i trafiłam na kilka bardzo dobrych, konkretnych filmików. 

Potrzebujemy:
 • tekturę/duże pudełko 
 • kalkę techniczną
 • taśmę klejącą i izolacyjną
 • nóż do tapet albo nożyczki
 • linijkę
 • oprawkę do żarówki
 • kabel
 • linijkę


      W sklepie papierniczym kupiłam kalkę formatu A3, a jadąc do rodziców zwinęłam spod sklepu duże kartonowe pudło i razem z tatą wyściełam z niego 4 trapezy(z czego dwa miały krótsze podstawy). Wcięte trapezy okleiłam folią aluminiową, by odbijały światło, natomiast szare boki złączyłam na zewnątrz zwykłą szeroką taśmą klejącą. Kiedy miałam już gotową 'konstrukcję' przykleiłam kalkę.



     W Leroy Merlin kupiłam oprawkę na żarówkę i kabel z włącznikiem. W domu niczym mały elektryk połączyłam razem dwa kabelki taśmą izolacyjną, a następnie całość jeszcze raz dokładnie okleiłam.


     Może i nie jest najpiękniejszym softem świata i wygląda dość hmm oryginalnie  to bardzo dobrze się sprawuje. Kalka idealnie rozprasza światło, a karton jest na tyle sztywny, że całość jest bardzo solidna. Jak znajdę wolną chwilę, to pomaluje go sprayem by nadać mu jednolitej barwy.

MaddzikJ

Sea Salt & Sage czyli seria Q2 2016 by Yankee Candle

  Jako swiecoholiczka na bieżąco śledzę nowości kilku najpopularniejszych firm. Moja kolekcja rośnie w 'umiarkowanym' tempie, choć moja mama łapie się za głowę, kiedy pokazuję jej nowe zdobycze i opowiadam jak cudownie pachną. Jeszcze rok temu ograniczałam się do wosków. Ich dużym plusem jest niska cena w porównaniu do świecy  (wosk kosztuje  6 - 9 zł,  natomiast duża  świeca  około 80 - 100 zł). Woski są idealne do próbowania zapachów, zawsze jak spodoba mi się opis świecy, to najpierw decyduję się na wosk, by nie utopić stówki w słoiku, który będzie jedynie stał na półce i wyglądał.


     Jak zobaczyłam reklamę serii Q2 to zakochałam się w jej etykietach. Moimi faworytami po przeczytaniu opisów była Riwiera Escape i Super Peach, Oliwe & Thyme  i Sea Salt & Sage jakoś pominąłam. Lecz bardzo się cieszę, że powąchałam wszystkie cztery zapachy i najchętniej przygarnęłabym całą czwórkę w dużych słojach. Najbardziej urzekł mnie właśnie Sea Salt & Sage i Riviera Escape która wydaje się być świeżym, lekko próżniowy zapachem. Jeśli tylko pojawi się jakaś ciekawa promocja to na pewno skuszę się na te dwie świece.


Sea Salt & Sage to zapach wieczornej bryzy z domieszką szałwii, bursztynu i wetiweru.


     Od zawsze mam słabość do mocnych, wyrazistych zapachów. Mimo iż mam bardzo wrażliwy nos, to od świec oczekuję dużej mocy (mój pokój ma około 20minut więc do najmniejszych nie należy). Jednym z moich ulubionych zapachów jest Midnight Oasis - ciężki, męski zapach łączący w sobie nuty drzewa sandałoewego, morskiej bryzy i delikatnych cytrusowych owoców. 
     Sea Salt & Sage jest dość trudną do opisania mieszanką. Gdybym miała zamknąć oczy i wyobrazić sobie ten zapach, to byłby to przystojniak wyłaniają się z ciepłego morza, połączenie słone wody,morskiej bryzy i mocnych męskich perfum. Zapach szałwii nadaje nuty typowo męskich perfum, natomiast sól sprawia, że zapach jest lżejszy. Bezgranicznie się w nim zakochałam i już nie kogo się doczekać dużej świecy. 

Dla mnie 5+/5
Jesli jesteście zainteresowani serią Q2 zapraszam do sklepu Goodies.pl goodies.pl/seasalt&sage

Maddzik
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...